niedziela, 20 grudnia 2015

Magia uśmiechu

.
Każdy z nas się uśmiecha. Czasem częściej, czasem rzadziej. Różnie to bywa. Czasami nasz uśmiech jest jasny i promienny. Czasem jest to smutny uśmiech przez łzy. Uśmiechamy się bo jesteśmy radośni. Bo przypominamy sobie coś przyjemnego. Albo widzimy kogoś, kogo lubimy. Uśmiechamy się do innych gdy się z nimi witamy. Żeby ich pokrzepić i dodać odwagi. Albo dlatego, że jesteśmy szczęśliwi w ich towarzystwie. Jest wiele rodzajów uśmiechów. A każdy z nich jest magiczny. Dlaczego? Bo sprawia, że inni też się uśmiechają widząc nasz uśmiech. Każdy uśmiech jest piękny i sprawia iż my też stajemy się piękniejsi. Ale dla mnie jak i pewnie dla wielu innych, najpiękniejszy uśmiech, to uśmiech dziecka i uśmiech starca. Tak różne a tak podobne. Sprawiają, że nawet moje serce się uśmiecha. Że nawet najbardziej pochmurny dzień staje się słoneczny. Nawet najsmutniejszy moment staje się łatwiejszy do zniesienia.
Tutaj w City of Hope mam pod dostatkiem pięknych, dziecięcych uśmiechów. Czasem to ja pierwsza się do nich uśmiecham, a oni go odwzajemniają. Czasami uśmiechają się tylko dlatego że mnie widzą. Zdarza się, że rano nie chce mi się wstać i iść do szkoły. Jestem niewyspana i zmęczona.  A może nawet coś mnie boli. Ale kiedy wchodzę do klasy i widzę pięćdziesiąt jeden pięknych i promiennych uśmiechów, przeznaczonych tylko dla mnie, wiem,  że warto było wstać o 5:40 rano. Ja też staram się jak najczęściej uśmiechać do moich dzieci. Przechodzę się między ławkami, uśmiechając się do każdego i widzę jak wyraz ich twarzy się zmienia. Staje się radosny. Uśmiecham się do nich kiedy zrobią dobrze zadanie. Lub gdy muszą je poprawić. Kiedy przyklejam plasterek na ich rany, lub gdy zszywam podarte spodnie. Na początku nie wszystkie dzieci odwzajemniały mój uśmiech. Były nieufne, nie znały mnie, lub  po prostu rzadko kiedy się uśmiechały. Ale  mój magiczny uśmiech to zmienił. Zawsze się do nich uśmiechałam, nigdy się nie poddawałam. I codziennie otrzymywałam coraz więcej uśmiechów od nich. Aż któregoś dnia otrzymałam szczery i piękny uśmiech od chłopca od którego, się go nigdy nie spodziewałam. To był mały cud. Piękny dar. I nigdy go nie zapomnę.

Najpiękniejszy komplement jaki kiedykolwiek dostałam, dotyczył właśnie mojego uśmiechu. Jedna z nauczycielek w szkole City of Hope, przyszła do mojej klasy. Jak zawsze z uśmiechem powiedziałam jej dzień dobry. Wtedy ona także uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że bardzo lubi mój uśmiech. I, że zawsze kiedy mnie widzi jestem uśmiechnięta. A na końcu podziękowała mi za to, ze zawsze się uśmiecham. Wtedy zrozumiałam jak wielką moc ma zwykły uśmiech. I od tej pory uśmiecham się jeszcze częściej.





 

piątek, 13 listopada 2015

Nauczycielka matematyki.

Matematyka była moim ulubionym przedmiotem w szkole. Jedynym z którego byłam naprawdę dobra. Nie dobra, lecz bardzo dobra. Nie miała przede mną żadnych tajemnic. Dla matematyki warto było iść do szkoły. Miłość do niej zasiała moja nauczycielka z podstawówki pani Mierzejewska, która była wspaniałą matematyczką i wychowawcą. Tą miłość podsycał w domu mój tata. To był też jego ulubiony przedmiot w szkole. Do tej pory tata nie ma sobie równych w obliczaniu różnych działań w pamięci, bez użycia kalkulatora. Szczególnie procentów. Nawet 27% z 269. Co nie jest proste. Próbowałam i zajęło mi to jakieś1,5 minuty dłużej niż tacie. To, że cała nasza piątka, czyli ja i moje rodzeństwo, dobrze sobie radzimy z dodawaniem i odejmowaniem, zawdzięczamy grze w karty z tatą.  To najlepszy sposób na naukę. Meldunek wino (40)+ 2  valety (2) + dama  (3) + król (4) + 3 asy (11) + 2 x 10= 93.  Pasjonaci gry w tysiąca wiedzą o co mi chodziJ Z tabliczki mnożenia wieczorem przepytywał mnie dziadek. Za to mama nauczyła mnie jak łatwo zapamiętać mnożenie przez 9. Wystarczy tylko  zapamiętać przez 10 i odjąć daną liczbę. Tak, że 3 x 9 = 30-3= 27, a  9 x 9= 90 – 9 = 81

Kiedy byłam, chyba w piątej klasie podstawówki, chciałam zostać nauczycielką matematyki. Taką jak pani Mierzejewska. I wtedy też zaczęłam pomagać w nauce mniej zdolnym kolegom czy koleżankom. Po dziesiątej próbie wytłumaczenia że ½ to, to samo co 0.5, czy żeby podzielić ułamek przez ułamek, to trzeba go pomnożyć przez odwrotność drugiego, stwierdziłam, że nie nadaję się na nauczycielkę. Po prostu denerwuje mnie tłumaczenie kilkakrotnie czegoś tak oczywistego.

I nigdy, przenigdy bym nie pomyślała, że to marzenie małej dziewczynki się spełni. W dodatku tak daleko od domu.  A najfajniejsze jest to, że uczę po angielsku i bez dyplomu nauczycielki. Jedyną potrzebną mi kwalifikacją jest miłość do matematyki.

Cały mój dzień w City of Hope wypełniony jest matematyką. Rano, kiedy mam zajęcia z klasą drugą, sprawdzam im zeszyty. Ze wszystkich przedmiotów. Ale najbardziej czekam na te z matematyki. Uwielbiam widzieć postępy w nauce tych małych nicponi. Mała Grace jeszcze miesiąc temu nie potrafiła poprawnie obliczyć żadnego zadania zadanego przez nauczycielkę. Lecz z tygodnia na tydzień coraz bardziej się starała. Coraz więcej przykładów robiła dobrze. W czwartek wszystkie były bezbłędnie obliczone. A kiedy wpisywałam jej w zeszyt „very good”, miała łzy w oczach.  Brian, syn jednego z pracowników City, nigdy nie miał czasu na obliczenie zadań, bo był zajęty biciem się z innymi dziećmi. Pewnego razu, gdy przyszedł do mnie z zeszytem i wszystkie odpowiedzi były złe, postanowiłam z nim porozmawiać. Powiedziałam mu, jest mądrym chłopcem, leniwym ale bardzo bystrym. Powiedziałam mu też, żeby przestał zgadywać odpowiedzi, tylko zaczął w końcu liczyć. Zagroziłam mu też, że jeśli tego nie zrobi, zacznę uczyć jego młodszą siostrę liczyć i będzie w tym lepsza od niego. To mu dało do myślenia. Od tej pory obserwuję jak skupiony liczy każde zadanie, często używając palców do obliczenia naprawdę dużej liczby. Potem przychodzi do mnie z zeszytem do sprawdzenia. Stoi obok i patrzy co zrobił dobrze a co źle. każdy błąd poprawia od razu. A kiedy uda mu się obliczyć wszystko dobrze, dumny i z wielkim uśmiechem wraca do swojej ławki. No i dopiero wtedy zaczyna hałasować i bić się z innymi. Trudno mi było zapanować nad dzieciakami, gdy nauczycielka wychodziła. Ale nie dawno wpadłam na wspaniały pomysł. W chwili gdy ona wychodzi zaczynam się przechadzać po klasie i przepytywać ich z dodawania, odejmowania i tabliczki mnożenia. Co prawda nadal jest głośno w klasie. Ale kiedy któreś dziecko usłyszy swoje imię i zadanie do obliczenia, skupia się na nim całkowicie. Zaczyna obliczać na paluszkach, a kiedy zabraknie tych od rąk używa tych od nóg, lub „pożycza” od swojego kolegi z ławki. A reszta tylko krzyczy: ja, Kasia, ja znam odpowiedź.

Największym wyzwaniem dla mnie była godzina zajęć przygotowujących do przyszłorocznych egzaminów z klasą ósmą. Od pierwszego dnia zaczęłam ćwiczyć z nimi matematykę. Zaczęło się od kątów, bo mieli mieć niedługo test. Obliczałam z nimi po kolei każde zadanie z podręcznika, a kiedy ich zabrakło zaczęłam wymyślać własne. Robiliśmy to przez kilka tygodni. Choć większość z tych dziewczyn dobrze sobie radziła, niestety nikt nie zdał tego testu.  Zadania nie były zbyt trudne, po prostu było ich za dużo, a za mało czasu. Dlatego wraz z Aną ( wolontariuszką z Czech), która ma z nimi zajęcia rano, postanowiłyśmy napisać  następny test.  Z pól figur i brył, objętości brył i z jednostek. Zaczęłyśmy się ciężko przygotowywać do tego testu. Liczyłyśmy każde możliwe zadanie. Często robiłam z nimi przykłady, które jak dobrze wiedziałam, będą na teście. Powtarzałyśmy wszystko od nowa i jeszcze raz, do znudzenia. I wiecie co?  30% dziewczyn, wszystkie te, które ze mną ćwiczyły, zdały. Byłam taka dumna i szczęśliwa. One też. Teraz przygotowujemy się do poprawy z kątów. Ten test także przygotujemy z Aną.

Wieczorem po różańcu, nadchodzi czas na study time z dziewczynami z 10 klasy, mieszkającymi w City. Moje trzy uczennice Mebel, Ketra i Memory, są miłe i uczą się pilnie i są złaknione wiedzy. Już na początku zauważyłam, że jak większość uczniów i one nie radzą sobie z matematyką. Więc postanowiłam i z nimi ćwiczyć. Tym bardziej, że z biologii czy z chemii nie bardzo mogę im pomóc. Dziewczyny często używają kalkulatorów, nawet do bardzo prostych działań. Mają też problem z mnożeniem i dzieleniem. Po prawie dwóch miesiącach zebrałam się na odwagę i zapytałam czy możemy poćwiczyć podstawy. Wytłumaczyłam im, że rozumiem iż w klasach jest zbyt wielu uczniów i nauczyciele nie są w stanie wszystkich jednakowo nauczyć. Powiedziałam, że są one bardzo inteligentne i mimo że tabliczka mnożenia była do nauczenia w podstawówce to nigdy nie jest za późno na naukę. Więc zaczęłyśmy od mnożenia przez 2, następnego dnia przez 3 itd. A one naprawdę wzięły sobie do serca moje rady i z dnia na dzień ćwiczą tabliczkę mnożenia.


Czas spędzony z tymi dziewczynami i nasze lekcje matematyki to cudowny czas. Lecz przede wszystkim jest to niezła lekcja dla mnie. Lekcja pokory. Bo jeszcze zanim ja zaczęłam je uczyć to one musiały nauczyć czegoś mnie. Z dużą cierpliwością uczyły mnie jak po angielsku jest dodawanie, mnożenie, kąt, czy walec. Wszystkiego co było mi potrzebne do nauczania ich, dowiedziałam się właśnie od nich. Niestety aż do tej pory nie potrafię prawidłowo wypowiedzieć równoległobok po angielsku, mój język odmawia mi posłuszeństwa gdy próbuję. One zawsze się śmieją i starają się mnie nauczyć, a ja się nie poddaję. Tylko to jest naprawdę trudne słowo. Zazwyczaj mówię tylko  jego początek, a one już wiedzą o co mi chodzi.

sobota, 7 listopada 2015

Zambijski Dzień Niepodległości
W sobotę 24 października, obchodziliśmy w Zambii pięćdziesiątą pierwszą rocznicę uzyskania niepodległości. Lecz przygotowania do tego szczególnego dnia rozpoczęły się już kilka dni wcześniej. Siostra Maria zachęcała dziewczyny żeby porządki, które robią każdego dnia, tym razem były dokładniejsze, wręcz generalne. Tak więc zostały umyte wszystkie okna. Wyprasowane wszystkie obrusy. I wytrzepane wszystkie dywany. Największym zaskoczeniem dla mnie i Kasi było to co zobaczyłyśmy w drodze na zakupy. Jakiś pan zbierał śmieci z pobocza drogi! Oczywiście było ich za dużo, aby wszystkie usunąć, więc nie zrobiło to żadnej różnicy. Ale chociaż się starali. Także my, wolontariusze musieliśmy przygotować się do tego dnia. A dokładnie przygotować gry i zabawy dla dziewczyn.




Dzień zaczął się Mszą Świętą  o 7.00, na którą niektóre dziewczyny ubrały się w sukienki uszyte z czitengi z flagą zambijską. Nawet ołtarz został przystrojony taką czitengą.  Po śniadaniu i codziennych, porannych obowiązkach dziewczyn, zaczęliśmy zabawę. Pierwsza była gra przygotowana przez Wibke i Melanie- wolontariuszki z Niemiec. Obawiałam się, że gra w której jest dużo biegania i wykonywania różnych dziwnych zadań nie zainteresuje dziewczyn. Lecz dziewczynom bardzo się spodobała i czym prędzej wykonywały kolejne zadania. Jednym z nich było przytulenie jednej z sióstr lub matek. Mina siostry Marii, kiedy dziewczyn przybiegło ją przytulić była bezcenna. Po tej wyczerpującej grze przyszła kolej na grę w netbola. Najpierw grały dziewczyny kontra siostry. Pierwszy raz widziałyśmy siostry bez habitu, na sportowo. W pierwszej chwili nawet ich nie poznałyśmy. Całkiem dobrze im szło, ale niestety nie miały najmniejszych szans przeciwko, świetnie wysportowanym i zwinnym dziewczynom. Od razu wiedzieliśmy, że i my-  wolontariusze nie mamy co liczyć na wygraną. Mimo iż mieliśmy w swoich szeregach mężczyznę, wolontariusza z Czech- Pawła. I choć bardzo się staraliśmy i nawet trafiłyśmy kilka punktów, w tym Kaśka jednego, to i tak przegraliśmy. Po obiedzie i krótkim odpoczynku nadszedł czas na Poszukiwanie skarbów. Grę którą przygotowaliśmy wspólnie z Kasią i Pavlem. Każda z grup dziewczyn miała do zrobienia pięć zadań, aby dostać kawałek, narysowanej przez nas mapy wiodącej do skarbu. 
Jednym z zadań, najtrudniejszym, było odwrócenie koca na którym miały stanąć wszystkie dziewczyny bez schodzenia z niego. 
Kiedy zdobyło się wszystkie części mapy trzeba było ją złożyć i podążyć na poszukiwaniaSkarbem były materiałowe piórniki, które można było pomalować samemu  w dowolny sposób, oraz potrzebne do tego farbki. Po tej zabawie mieszkanki City of Hope wzięły udział w quizie z wiedzy o Zambii. Quiz przygotowały mieszkające po sąsiedzku Ana z Czech i Lea z Niemiec. Podczas tej gry było o kilka bardzo emocjonujących momentów, podczas których prawie doszło do rękoczynów między uczestniczkami. Po quizie dziewczyny mogły w końcu pomalować swój zdobyty wcześniej skarb. Każda z chęcią i mnóstwem pomysłów przystąpiła czym prędzej do pracy. Efekty były niesamowite.

Dzień miał się zakończyć przedstawieniem przez dziewczyny długo przygotowywanych występów na temat Zambii. Lecz niestety z powodu planowego wyłączenia prądu i nieplanowanego braku Diesla w generatorze, trzeba było przełożyć to na niedzielę. To był długi, wyczerpujący i wspaniały dzień. Jeden z wielu podobnych tutaj w Mieście Nadziei.







poniedziałek, 2 listopada 2015

Święci są wśród nas
Wczoraj był Dzień Wszystkich Świętych, a ja po raz pierwszy nie odwiedziłam w tym dniu żadnego cmentarza. I po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać nad świętością. Co to jest i jak ją uzyskać. Bo przecież, jak powiedział dzisiaj ksiądz na kazaniu, nie pójdziesz do supermarketu i nie kupisz jej w plastikowym opakowaniu. Zostać Świętym jest tak trudno a zarazem tak bardzo łatwo. Bo tak naprawdę każdy z nas urodził się by być Świętym. Takie jest nasze przeznaczenie. Ale droga ku świętości czasem jest długa i trudna. Dla niektórych nie do przejścia. Więc tu nasuwa mi się kolejne pytanie. Kto to jest Święty? Odpowiedź może wydawać się oczywista. Przecież każdy z nas wie. Małe dzieci nawet wiedzą. Możemy wymienić całą Litanię Świętych. Każdy z nas ma swojego ulubionego Świętego, albo i kilku. Ale  przecież nie tylko ci znani i wymieniani w kościele zaliczają się w poczet świętych. Tak naprawdę jest ich znacznie więcej. Miliony, setki milionów ludzi o których nikt nie słyszał. Nikt z wyjątkiem Boga. Bóg zna ich wszystkich po imieniu. I kiedy po śmierci przyszli pod bramy Nieba, nie musieli się przedstawiać i mówić co dobrego zrobili w swoim życiu. Od razu zostali zaproszeni do wejścia i przystąpienia do boku Pana. Pochodzą oni z różnych państw i kontynentów. Z równych  warstw społecznych. Wykonują różne zawody. A niektórzy z nich żyją wśród nas. To może być miła pani sprzedawczyni, dająca biednej rodzinie chleb i mleko za darmo, oraz garść cukierków dla dzieci, na które nie stać rodziców. To może być bezdomny codziennie rano zbierający puszki, aby za zarobione pieniądze kupić pożywienie dla innych bezdomnych. To może być zakonnica opiekująca się chorymi i umierającymi ludźmi, o których inni dawno zapomnieli. Bogacz, który zamiast dać tylko pieniądze na budowę szpitala, sam pracuje w pocie czoła z robotnikami. Święty- jak mówią słowa znanej piosenki- kocha Boga, życia mu nie szkoda, kocha bliźniego jak siebie samego. A najważniejszą cechą Świętego jest zdolność do przebaczania, nawet największej krzywdy mu wyrządzonej. Tak więc i Ty i ja możemy być Świętymi. Tylko pamiętajmy. Urodziliśmy się by zostać świętymi, lecz nie urodziliśmy się Świętymi. Mamy całe życie, żeby na to zapracować. Lecz nie zwlekajmy, zacznijmy już dziś podążać tą drogą. A wtedy, za kilka lub kilkadziesiąt lat, Pierwszy Listopada będzie i Naszym świętem.


niedziela, 20 września 2015

Inauguracyjna Msza Św. w szkole.
Idąc w piątek jak zwykle na Mszę Św. do domu sióstr, dowiedziałyśmy, że tego dnia odbędzie się ona w szkole. Miała się zacząć o 8.00. lecz dopiero o 8.30 zaczęli przygotowania na placu szkolnym. Nauczycielka w klasie drugiej, której asystuję napisała na tablicy krótki tekst w Cinyanja , żeby dzieci go przepisały. Potem powiedziała mi, że musi wyjść, a ja mam je przypilnować i zaprowadzić na Eucharystię. W klasie jest pięćdziesięcioro uczniów, których ulubionym zajęciem jest  robienie hałasu. Szczególnie, kiedy nie ma nauczycielki. Połowa dzieci grzecznie przepisała i mogła już pójść zając sobie miejsce. Lecz ta niegrzeczna połowa zaczęła przepisywać kiedy trzeba było już kończyć. Pomyślałam sobie, że przez nich spóźnię się na Mszę. Zaczęłam więc na nich krzyczeć i ich poganiać, żeby szybciej skończyli.
Kiedy już w końcu wyszliśmy, okazało się, że dla mnie i Kasi zabrakło miejsc siedzących, a ta Msza miała trwać przynajmniej półtorej godziny. W dodatku w bardzo wysokiej temperaturze. Obok nas siedzieli dwaj nauczyciele, którym nawet na myśl nie przyszło, żeby nam ustąpić miejsca, lub chociaż przynieść jakieś krzesła. Ledwie się rozpoczęło, najmłodsze dzieci zaczęły rozrabiać, rozmawiać, bić się i przepychać. Próbowałyśmy je uspokoić, lecz było ich za dużo i nie chcieli nas słuchać. Po jakimś czasie starsi uczniowie także znudzili się słuchaniem. Zaczęli czytać swoje zeszyty, rozmawiać ze sobą,  a pewien chłopak w najlepsze flirtował z dziewczyną. Niektórzy siedzieli tyłem do ołtarza. Nie wstawali w momentach kiedy powinni. Nie słuchali księdza. Podczas śpiewu pieśni wykonywali tańce nadające się bardziej do dyskoteki niż do kościoła. Co chwilę ktoś przychodził pytać się czy może iść napić się wody, lub skorzystać z toalety. Dość długie kazanie było powiedziane w dwóch językach, angielskim i cinyaja, a mi już się nawet nie chciało go słuchać. Dzieciom także nie.  Słońce grzało. Nogi mnie bolały. A dzieciaki mnie denerwowały swoim zachowaniem. Cały czas myślałam tylko o tym, że przez nich tracę tę Mszę. Byłam zdenerwowana i bardzo zła  na nich. Dopiero podczas gdy kapłan przemieniał chleb i wino w Ciało i Krew Chrystusa, uświadomiłam sobie jak ja sama źle się zachowuję podczas tej  Eucharystii. Zamiast słuchać Słowa Bożego, czy w pełni uczestniczyć w liturgii, w myślach złorzeczę dzieciom. Głodnym, spragnionym dzieciom, którym też doskwiera gorąco.  
Uświadomiłam sobie ile razy w kościele mimo, że byłam cicho i nie rozmawiałam, wcale nie uważałam podczas nabożeństw. Ile razy podczas modlitwy,  mimo iż klęczałam, moje myśli uciekały daleko od Naszego Ojca. Zrozumiałam, że to nie przez te dzieci tracę Mszę, tylko przez siebie, przez własną pychę i gniew. Przypomniały mi się słowa Pana Jezusa o tym jak często widzimy drzazgę w oku bliźniego, ale nie widzimy belki w naszym własnym. Zachowywałam się jak typowa dewotka, która sądzi iż tylko ona potrafi się zachować właściwie.  

Pan znowu przywołał mnie do porządku. I znowu mogłam cieszyć się byciem na tej Mszy Św., z tymi dziećmi. A przyjęcie tego dnia Komunii Św., ponownie napełniło moje serce pokojem i oczyściło je ze wszystkie co było w nim złe.





 
Małe czarnoskóre aniołki

Od poniedziałku zaczęły się moje zajęcia w szkole. Pomagam nauczycielce w drugiej klasie podstawowej. Do tej klasy chodzą małe czarnoskóre aniołki. Już pierwszego dnia, kiedy ledwo przestąpiłam próg klasy, otoczyły mnie i przytulały. Te które były trochę dalej i nie mogły mnie dosięgnąć, wyciągały rączki, żebym chociaż je dotknęła. Tak bardzo lgnęły do mnie iż prawie się przewróciliśmy. Wkrótce po rozpoczęciu zajęć okazało, się że te aniołki mają swoje za uszami. Jest ich pięćdziesięcioro, a robią hałas  za pięciuset. Nie można ich uspokoić, nawet nauczycielka sobie z nimi nie radzi. A kiedy ja próbuję, uśmiechają się słodko, przytulają mnie i zapominam o tym jaka przed chwilą byłam zła.
 Dzieci noszą mundurki. Przeważnie zniszczone, brudne i podarte. Dziewczynki mają jasnoniebieskie sukienki a chłopcy, granatowe spodenki i niebieskie koszule. Mała Given ma wypruty zamek z tyłu sukienki, więc często opada jej ona z ramion i przeszkadza w pisaniu. James ma bardzo zniszczony różowy plecak z lalką Barbie, którego żaden chłopiec w Polsce nie zabrałby do szkoły, bo by się wstydził. W klasie jest też  pięcioletni Edward i jego siostra bliźniaczka.  Nie umieją pisać, czytać i liczyć, ale bardzo się starają. Jest też Tomas, największy i najniegrzeczniejszy ze wszystkich. Uwielbia tańczyć, świetnie naśladuje obroty Michaela Jacksona. A Mika robi salta, jakby bez żadnego wysiłku. Bleasing jest prymuską, jest cicha, grzeczna i zawsze pierwsza kończy każde zadanie.
 A czasem kiedy sprawdzam ich zeszyty, widzę ich staranne i równiutkie pismo, wstyd mi bo ja sama tak nie piszę. Czasami nie rozumiem co do mnie mówią. Muszą powtórzyć kilka razy. Ale nie denerwują się na mnie, nie śmieją się ze mnie, tylko cierpliwie tłumaczą.
Po zajęciach wspólnie sprzątamy klasę, żeby następnego dnia rozpocząć lekcje w przyjemnym otoczeniu. Zamiatają, myją podłogę, przesuwają ławki. Robimy to wspólnie i nikt nie narzeka. Nikt nie oczekuje, że zrobi to sprzątaczka. Bo w zambijskich szkołach nie ma sprzątaczek.

 Przy tych małych ciemnoskórych aniołkach codziennie uczę się pokory.





 

poniedziałek, 7 września 2015

Panie Jezu, coś Ty sobie wymyślił? Ja mam jechać na misję?
Wylot już za kilkanaście godzin, a mój bagaż podręczny został w domu. W bagażu został aparat, bluza kupiona na Valdocco Don Bosco i kosmetyczka z tuszem do rzęs. Kurier powiedział , że nie da rady na czas przywieźć. Walizki są za ciężkie i nie wiadomo co zostawić, a co zabrać ze sobą. Czego bardziej potrzebuję, szamponu do włosów czy  pary adidasòw. No bo nutelli na pewno nie oddam. No i jeszcze Lufthansa strajkuje więc lecimy dwie godziny wcześniej. Możliwe , że będziemy mogły zabrać tylko jedną walizkę. Tylko którą zostawić? Na pewno nie tą z nutellą.
Jestem zła, zdenerwowana, wystraszona i chyba zaraz będę płakać. Nie wiem co zrobić, komu się wyżalić. No bo dziewczyny są tak samo zdenerwowanie jak ja.
 Jedyne co mi pozostaje to modlitwa. Idę wiec do kaplicy, klękam i pytam się: Panie Jezu, coś Ty sobie wymyślił? Ja mam jechać na misję? Bez aparatu i z tylko jedną walizką? I jak ja sobie z tym poradzę?
 I wtedy przypominam sobie po co tam jadę. Uświadamia sobie co mi jest tak na prawdę potrzebne. I nie jest to aparat, czy tusz do rzęs.
Jadę tam dla Ciebie Panie i tylko Ciebie potrzebuję!