piątek, 13 listopada 2015

Nauczycielka matematyki.

Matematyka była moim ulubionym przedmiotem w szkole. Jedynym z którego byłam naprawdę dobra. Nie dobra, lecz bardzo dobra. Nie miała przede mną żadnych tajemnic. Dla matematyki warto było iść do szkoły. Miłość do niej zasiała moja nauczycielka z podstawówki pani Mierzejewska, która była wspaniałą matematyczką i wychowawcą. Tą miłość podsycał w domu mój tata. To był też jego ulubiony przedmiot w szkole. Do tej pory tata nie ma sobie równych w obliczaniu różnych działań w pamięci, bez użycia kalkulatora. Szczególnie procentów. Nawet 27% z 269. Co nie jest proste. Próbowałam i zajęło mi to jakieś1,5 minuty dłużej niż tacie. To, że cała nasza piątka, czyli ja i moje rodzeństwo, dobrze sobie radzimy z dodawaniem i odejmowaniem, zawdzięczamy grze w karty z tatą.  To najlepszy sposób na naukę. Meldunek wino (40)+ 2  valety (2) + dama  (3) + król (4) + 3 asy (11) + 2 x 10= 93.  Pasjonaci gry w tysiąca wiedzą o co mi chodziJ Z tabliczki mnożenia wieczorem przepytywał mnie dziadek. Za to mama nauczyła mnie jak łatwo zapamiętać mnożenie przez 9. Wystarczy tylko  zapamiętać przez 10 i odjąć daną liczbę. Tak, że 3 x 9 = 30-3= 27, a  9 x 9= 90 – 9 = 81

Kiedy byłam, chyba w piątej klasie podstawówki, chciałam zostać nauczycielką matematyki. Taką jak pani Mierzejewska. I wtedy też zaczęłam pomagać w nauce mniej zdolnym kolegom czy koleżankom. Po dziesiątej próbie wytłumaczenia że ½ to, to samo co 0.5, czy żeby podzielić ułamek przez ułamek, to trzeba go pomnożyć przez odwrotność drugiego, stwierdziłam, że nie nadaję się na nauczycielkę. Po prostu denerwuje mnie tłumaczenie kilkakrotnie czegoś tak oczywistego.

I nigdy, przenigdy bym nie pomyślała, że to marzenie małej dziewczynki się spełni. W dodatku tak daleko od domu.  A najfajniejsze jest to, że uczę po angielsku i bez dyplomu nauczycielki. Jedyną potrzebną mi kwalifikacją jest miłość do matematyki.

Cały mój dzień w City of Hope wypełniony jest matematyką. Rano, kiedy mam zajęcia z klasą drugą, sprawdzam im zeszyty. Ze wszystkich przedmiotów. Ale najbardziej czekam na te z matematyki. Uwielbiam widzieć postępy w nauce tych małych nicponi. Mała Grace jeszcze miesiąc temu nie potrafiła poprawnie obliczyć żadnego zadania zadanego przez nauczycielkę. Lecz z tygodnia na tydzień coraz bardziej się starała. Coraz więcej przykładów robiła dobrze. W czwartek wszystkie były bezbłędnie obliczone. A kiedy wpisywałam jej w zeszyt „very good”, miała łzy w oczach.  Brian, syn jednego z pracowników City, nigdy nie miał czasu na obliczenie zadań, bo był zajęty biciem się z innymi dziećmi. Pewnego razu, gdy przyszedł do mnie z zeszytem i wszystkie odpowiedzi były złe, postanowiłam z nim porozmawiać. Powiedziałam mu, jest mądrym chłopcem, leniwym ale bardzo bystrym. Powiedziałam mu też, żeby przestał zgadywać odpowiedzi, tylko zaczął w końcu liczyć. Zagroziłam mu też, że jeśli tego nie zrobi, zacznę uczyć jego młodszą siostrę liczyć i będzie w tym lepsza od niego. To mu dało do myślenia. Od tej pory obserwuję jak skupiony liczy każde zadanie, często używając palców do obliczenia naprawdę dużej liczby. Potem przychodzi do mnie z zeszytem do sprawdzenia. Stoi obok i patrzy co zrobił dobrze a co źle. każdy błąd poprawia od razu. A kiedy uda mu się obliczyć wszystko dobrze, dumny i z wielkim uśmiechem wraca do swojej ławki. No i dopiero wtedy zaczyna hałasować i bić się z innymi. Trudno mi było zapanować nad dzieciakami, gdy nauczycielka wychodziła. Ale nie dawno wpadłam na wspaniały pomysł. W chwili gdy ona wychodzi zaczynam się przechadzać po klasie i przepytywać ich z dodawania, odejmowania i tabliczki mnożenia. Co prawda nadal jest głośno w klasie. Ale kiedy któreś dziecko usłyszy swoje imię i zadanie do obliczenia, skupia się na nim całkowicie. Zaczyna obliczać na paluszkach, a kiedy zabraknie tych od rąk używa tych od nóg, lub „pożycza” od swojego kolegi z ławki. A reszta tylko krzyczy: ja, Kasia, ja znam odpowiedź.

Największym wyzwaniem dla mnie była godzina zajęć przygotowujących do przyszłorocznych egzaminów z klasą ósmą. Od pierwszego dnia zaczęłam ćwiczyć z nimi matematykę. Zaczęło się od kątów, bo mieli mieć niedługo test. Obliczałam z nimi po kolei każde zadanie z podręcznika, a kiedy ich zabrakło zaczęłam wymyślać własne. Robiliśmy to przez kilka tygodni. Choć większość z tych dziewczyn dobrze sobie radziła, niestety nikt nie zdał tego testu.  Zadania nie były zbyt trudne, po prostu było ich za dużo, a za mało czasu. Dlatego wraz z Aną ( wolontariuszką z Czech), która ma z nimi zajęcia rano, postanowiłyśmy napisać  następny test.  Z pól figur i brył, objętości brył i z jednostek. Zaczęłyśmy się ciężko przygotowywać do tego testu. Liczyłyśmy każde możliwe zadanie. Często robiłam z nimi przykłady, które jak dobrze wiedziałam, będą na teście. Powtarzałyśmy wszystko od nowa i jeszcze raz, do znudzenia. I wiecie co?  30% dziewczyn, wszystkie te, które ze mną ćwiczyły, zdały. Byłam taka dumna i szczęśliwa. One też. Teraz przygotowujemy się do poprawy z kątów. Ten test także przygotujemy z Aną.

Wieczorem po różańcu, nadchodzi czas na study time z dziewczynami z 10 klasy, mieszkającymi w City. Moje trzy uczennice Mebel, Ketra i Memory, są miłe i uczą się pilnie i są złaknione wiedzy. Już na początku zauważyłam, że jak większość uczniów i one nie radzą sobie z matematyką. Więc postanowiłam i z nimi ćwiczyć. Tym bardziej, że z biologii czy z chemii nie bardzo mogę im pomóc. Dziewczyny często używają kalkulatorów, nawet do bardzo prostych działań. Mają też problem z mnożeniem i dzieleniem. Po prawie dwóch miesiącach zebrałam się na odwagę i zapytałam czy możemy poćwiczyć podstawy. Wytłumaczyłam im, że rozumiem iż w klasach jest zbyt wielu uczniów i nauczyciele nie są w stanie wszystkich jednakowo nauczyć. Powiedziałam, że są one bardzo inteligentne i mimo że tabliczka mnożenia była do nauczenia w podstawówce to nigdy nie jest za późno na naukę. Więc zaczęłyśmy od mnożenia przez 2, następnego dnia przez 3 itd. A one naprawdę wzięły sobie do serca moje rady i z dnia na dzień ćwiczą tabliczkę mnożenia.


Czas spędzony z tymi dziewczynami i nasze lekcje matematyki to cudowny czas. Lecz przede wszystkim jest to niezła lekcja dla mnie. Lekcja pokory. Bo jeszcze zanim ja zaczęłam je uczyć to one musiały nauczyć czegoś mnie. Z dużą cierpliwością uczyły mnie jak po angielsku jest dodawanie, mnożenie, kąt, czy walec. Wszystkiego co było mi potrzebne do nauczania ich, dowiedziałam się właśnie od nich. Niestety aż do tej pory nie potrafię prawidłowo wypowiedzieć równoległobok po angielsku, mój język odmawia mi posłuszeństwa gdy próbuję. One zawsze się śmieją i starają się mnie nauczyć, a ja się nie poddaję. Tylko to jest naprawdę trudne słowo. Zazwyczaj mówię tylko  jego początek, a one już wiedzą o co mi chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz